Jestem typowym zodiakalnym skorpionem. Większość cech charakteru przypisywanych temu znakowi, przypada mi w udziale. Jedną z nich jest zamiłowanie do poruszania się w obrębie tajemniczych, niewygodnych i kontrowersyjnych kwestii. W przypadku doboru literatury to najszczersza prawda. Lubię prozę pełną „brudu”, czyli taką, która porusza odważną, sporną, dosadną tematykę. Jeśli tego rodzaju powieść napisana jest dodatkowo w wyrafinowany, wybitny sposób, jestem w pełni usatysfakcjonowana. Dlatego też bardzo cenię sobie takich autorów jak Elfride Jelinek czy Vladimir Nabokov chociażby. Dzięki takim powieściom jak Kompleks Portnoya do tego zacnego grona od niedawna zaliczam również amerykańskiego powieściopisarza Philipa Rotha. Biorąc do ręki Teatr Sabata miałam jako takie wyobrażenie co do tego po jaką książkę sięgam. Przyznam, że to, co otrzymałam, przeszło moje najśmielsze oczekiwania a moje odczucia w stosunku do niniejszego tytułu są nad wyraz skrajne. To książka, która mnie oczarowała, znużyła i zdegustowała jednocześnie. Ale od początku…
Poznacie Morrisa Sabata. Mickey, jak zwracają się do niego najbliżsi, z zawodu jest teatralnym lalkarzem. Prywatnie – zatwardziałym kobieciarzem i dziwkarzem, erotomanem i hedonistą z krwi i kości. Dwukrotnie żonaty mężczyzna nie stroni od kobiet, niezliczone kochanki są na stałe wpisane w jego egzystencję. Z jedną z nich – pięćdziesięciodwuletnią Drenką Balich spotyka się regularnie od kilkunastu lat. Pewnego dnia kobieta stawia przed nim ultimatum – żąda bezwzględnej wierności. Czy tytułowy artysta będzie w stanie wyzbyć się dla niej swojego rozwiązłego stylu życia? Czy odważy przewartościować dla niej swój dosyć frywolny kodeks etyczno-moralny? Jeśli tak, z jakim skutkiem?
Przyznaję, że Teatr Sabata przede wszystkim mnie zachwycił. Philip Roth z niebywałą wirtuozerią lawiruje stylem. Zabawa formą i konwencją, wplatanie w fabułę przeróżnych form od listów po stenogramy rozmów telefonicznych, pikanteria i dosadność słowna, nielinearność akcji splatają się z sobą tworząc bogatą i atrakcyjną literacko całość. W tym przypadku nie trudno zarzucić autorowi braku talentu. Nagromadzenie zdań wielokrotnie złożonych i mocno soczysty język dają mieszankę wobec której trudno przejść obojętnie. Amerykanin bawi się słowem, nie cofa się przed werbalną przesadą. Robi to w sposób odważny, niejednokrotnie celowo. Igra z czytelnikiem, wodzi go na pokuszenie, bada granice wytrzymałości. Tym samym często balansuje na granicy dobrego smaku.
Co nie trudne do przewidzenia, w przypadku nagromadzenia słownej pikanterii i fabularnych sprośności Roth stąpa po cienkim lodzie. Warto podkreślić jednak fakt, że przesiąknięty scenami wyuzdanych praktyk seksualnych oraz naszprycowany wulgarnym językiem Teatr Sabata nie jest tandetnym, pornograficznym czytadłem. Ta książka jest ucieleśnieniem najbardziej niewygodnych i brudnych, niemal zwierzęcych ludzkich instynktów, które ubrane w śmiałe słowne ramy dały dosadną, ale jednak nadal piękną opowieść o granicach hedonistycznej wolności. Niniejszy aspekt książki może w prawdzie w najlepszym przypadku przysporzyć wrażliwszego czytelnika o niesmak, w gorszym o mdłości, zapewniam jednak, iż jest to proza dojrzała, przemyślna, na swój sposób genialna.
Nie oznacza to jednak, iż powieść ta jest idealna. Teatr Sabata to książka opasła. Historia życia Morrisa spisana została na sześciuset stronach. To proza ambitna, językowo wymagająca, oscylująca głównie wokół opisów kontrowersyjnych praktyk seksualnych oraz etycznych przemyśleń głównego bohatera. Niepozbawiona została głębszego dna. Kodeks etyczno-moralny społeczeństwa amerykańskiego, jego pruderia przy jednoczesnej rozwiązłości czynią z powieści coś więcej, aniżeli tylko czysto kontrowersyjną histerię życia Sabata. Tego rodzaju kompozycja może jednak znużyć i zmęczyć. Tak też było w moim przypadku. Jestem tym tytułem odrobinę skonfundowana, lawiruję pomiędzy bezgranicznym zachwytem wobec giętkości języka, a zobojętnieniem fabularną jednolitością.
Podsumowując – Teatr Sabata to osobliwe, nad wyraz dobre dzieło, w którym to erotyczne pijaństwo tytułowego hedonisty miesza się z profanacją ogólnie przyjętych społecznych konwenansów Amerykanów. Przez powieść przetacza się prześmiewczy, groteskowy chichot oraz niekwestionowane, wyrafinowane rzemiosło jego autora. Potoczysty styl i soczysty język dodają całości charakteru tworząc z całości niepohamowany teatr nieprzyzwoitości. A ten jeśli nie zbulwersuje, to już tylko i wyłącznie zachwyci. Przekonajcie się sami, myślę, że warto!
Tytuł: Teatr Sabata
Autor: Philip Roth
Wydawnictwo: Literackie
Rok wydania: 2017
Liczba stron: 605
Komentarze
Sylwia K-a
Chyba wiem czego unikać, niemniej jednak chyba chciałabym skusić się na nią. Teraz mam dylemat :)
Smiley Project
Brzmi ciekawie, ale jednak nie jest to książka dla mnie :) Dzięki za recenzje ;)!
Aga
Ja jestem zodiakalnym Koziorożcem ;) Uparta, itd. :D Hm, tytuł mi nieznany, ale mam dwie sprzeczności: z jednej strony ciekawi mnie styl autora, o którym tu wspominasz. Z drugiej strony praktyki seksualne tak mocno uwydatnione chyba mnie bardziej odrzucają niż przyciągają. Lubię takie grubiutkie tomiska, ale fabuła też musi mnie pociągać, a tu niestety nie czuję mięty. Jeśli lubisz obyczajowe grubaski, to polecam "Złotą godzinę", Wydawnictwo Kobiece. Na mnie ta książka zrobiła w zeszłym roku największe wrażenie :) Pozdrawiam!