Nie znosi słowa geniusz, o sobie mówi, że szybko się nudzi. Pisanie to dla niej wielka przygoda, a także przywilej. Pisze niebanalnie i ze swadą, o kobietach, ale nie tylko dla kobiet. Nakładem Wydawnictwa JanKa ukazała się właśnie jej trzecia powieść. Co o Niskorosłej sądzi sama autorka – Joanna Bartoń oraz skąd czerpie inspiracje do swojej twórczości, w poniższej rozmowie.
Dominika Rygiel: Twoje powieści czytałam w kolejności niechronologicznej. Po debiut sięgnęłam na samym końcu, znając już Drzazgi oraz Niskorosłą. Zaskoczył mnie. O ile w przypadku Twoich kolejnych książek do czynienia miałam z dość oszczędnym, wygładzonym stylem, o tyle w książce Do niewidzenia, do niejutra zderzyłam się z pewnego rodzaju zabawą językiem. Urzekła mnie Twoja łatwość operowania słowem, tak daleka od rzemieślniczego i schematycznego podejścia, z jakim czasem spotykam się w polskiej literaturze współczesnej. To umiejętność, z którą Joanna Bartoń się urodziła, czy którą nabyła z wiekiem i doświadczeniem?
Joanna Bartoń: Żeby odpowiedzieć na to pytanie muszę sięgnąć do moich pisarskich początków. Pierwszą pracę pisemną napisałam prawdopodobnie w okolicach pierwszej klasy podstawówki. Pamiętam jak dziś jej temat (opis rodzica) i reakcję nauczycielki (entuzjastyczna). Kusi mnie więc, by powiedzieć, że z jakąś tam zdolnością czy predyspozycją do wyrażania swoich myśli pisemnie się urodziłam. Ale to nie musi być prawda. Owszem, nigdy nie uczyłam się pisania w sensie ćwiczeń literackich czy wprawek, ale od dziecka bardzo dużo czytałam. Myślę, że to właśnie stoi za tym, że w porównaniu do rówieśników umiałam pisać lepiej.
By dobrze pisać wystarczy dużo czytać?
Oj nie, aż takiej prostej zależności niestety nie ma. Mielibyśmy wtedy w Polsce dużo liczniejsze grono pisarzy, którzy piszą bardzo dobrze i dobrze. Czytanie, owszem, jest ważne, bo kształci, ale nie załatwia całej sprawy. Wierzę w coś, co nazywam wewnętrznymi predyspozycjami do pisania. Jakiś dryg, faktor X czy iskra Boża – zwał jak zwał, ale trzeba mieć „to coś”. Nie wszystkich da się więc nauczyć pisać na poziomie drukowalnym, bo o takim tu mówię. Pewnie niektórzy by się z tą tezą kłócili, ale moja intuicja mówi mi, że dobre pisanie to wypadkowa pracowitości, talentu i oczytania. Właśnie w tej kolejności.
Pisania uczę się oczywiście cały czas i ta nauka chyba nigdy się nie skończy. W wielkim skrócie robię to na dwa sposoby: czytając książki innych i pisząc własne. A co do języka mojego debiutu, to w tym akurat wypadku poszłam na żywioł. To był najprawdziwszy trans, który może się już nigdy nie powtórzyć. Jedno jest pewne: od początku wiedziałam, że każda moja książka będzie inna, gdy chodzi o styl i fabułę. Powód jest prosty i zasadniczy: nie lubię się powtarzać i bardzo szybko się nudzę. To dlatego tak cenię sobie płodozmian tematów i stylów.
Nie boisz się, że lawirując pomiędzy tematyką i stylem zatracisz gdzieś tę charakterystyczną spójność swoich książek, zerwiesz tę ulotną nić, która powinna łączyć Twoje książki, a jednocześnie odróżniać je od utworów innych pisarzy?
Myślę że pomimo różnorodności moich książek mają one trochę cech wspólnych na przykład to, że są – moim zdaniem – napisane niebanalnie i ze swadą. A przynajmniej tak lubię myśleć o moim pisaniu, gdy mam dobry dzień. Wspólnym mianownikiem jest też psychologizm postaci, na którym w zasadzie opiera się to moje pisanie. Mam nadzieję, że czytelnicy moich książek odnajdą w nich coś unikatowego i nie do podrobienia, coś jak swoisty odcisk Joanny Bartoń. Ale jak będzie, zobaczymy z czasem.
A gdy dzień jest gorszy? Co robi Joanna Bartoń? Historia pokazuje, że właśnie takie gorsze dni są dla twórców najbardziej płodnymi dniami. U Ciebie jest podobnie?
Gdy Joanna Bartoń ma gorszy dzień myśli sobie, że świat literatury doskonale się obejdzie bez jej wkładu i nikt za nim nawet nie zatęskni. Ale paradoksalnie właśnie w takich dniach mam najwięcej do powiedzenia. Piszę więc wtedy dużo, choć bez wiary, że to coś wartościowego. Z perspektywy czasu jestem jednak w stanie ocenić, że bycie w psychicznym dołku sprzyja mojej twórczości. Poczucie szczęścia chyba zbyt mocno mnie rozleniwia. Mam wtedy kiełbie we łbie, a nie pisanie.
Przyglądając się Twojej notce biograficznej wyłapałam, że miałaś w swoim życiu epizod z filologią romańską. To kierunek, na którym sporo literatury i pisania. Czy okres ten pomógł Ci jakkolwiek w realizacji swoich literackich planów i ambicji czy wręcz przeciwne?
Filologia romańska nie pomogła mi w niczym. Wybór tych studiów traktuję jak pomyłkę. Powód? Nudziłam się na nich straszliwie. Poza tym jestem tak krnąbrna, że na wszelki wypadek nie poszłam na filologię polską, która też jakiś czas chodziła mi po głowie. Obawiałam się po prostu, że przymus czytania sprawi, że przestanę lubić to robić. A to by było moją życiową porażką.
Wiele mówisz o nudzie, a raczej o usilnej próbie unikania jej oraz o tym, że czasem rezygnujesz z czegoś, co już zaczęłaś, by finalnie uniknąć życiowej porażki. Niepokorna jesteś? Odważna? Czy po prostu to taka naturalna kolej rzeczy od zawsze wpisana w Twoją naturę?
Chyba od dziecka źle znoszę jakikolwiek przymus. I mam nabożny wręcz stosunek do własnej autonomii. Ciężko mi przychodzi podporządkowanie się zasadom, w które nie wierzę albo uznaję za głupie. Nie cierpię musieć. No taki już ze mnie liberał i wolnościowiec. Niespecjalnie z tego powodu rozpaczam, ale bywa, że ta moja krnąbrność komplikuje pewne rzeczy. Przykład? Zamiast wziąć się bez gadania za pisanie pracy magisterskiej, przez kilka miesięcy buntowałam się po cichu przeciw zasadom jej pisania.
Czy styl i zabawa słowem są dla Ciebie ważne w powieściopisarstwie? Czy jednak powinno stawiać się głównie na fabułę?
Dla mnie styl jest tak samo ważny jak fabuła. Ani więcej, ani mniej. Umówmy się, że każdy ma coś tam do powiedzenia i teoretycznie mógłby napisać książkę. To „coś” jest jednak niewystarczające, gdy brakuje warsztatu, czyli między innymi stylu. Pisarz oprócz jego, że pisze „coś”, pisze to „jakoś”. I to go odróżnia od nie-pisarzy.
Pisze również dla „kogoś”. Twój odbiorca to?
To pytanie nie jest dla mnie łatwe, bo pisząc nie zastanawiam się nad potencjalnym czytelnikiem wcale. Po prostu nie ma go wtedy w moim umyśle. Ale po godzinach pracy mogę wyobrazić sobie bez trudu, jaki mógłby być ten mój idealny odbiorca. Otóż byłby to z pewnością człowiek z otwartym umysłem i empatyczny. Tylko tyle i aż tyle.
W tym momencie muszę zapytać o Joannę Bartoń – czytelniczkę? Jaka odbiorczynią jesteś? Jakie wymagania stawiasz literaturze, ale i sobie, jako osobie zakochanej w słowie pisanym? Jaka literatura Cię inspiruje? Po jakie nazwiska najczęściej sięgasz i dlaczego?
Jestem odbiorcą czujnym, otwartym i uważnym. Takim, który na początku daje każdemu pisarzowi kredyt zaufania. Dopiero potem okazuje się czy słusznie, ale punkt wyjścia jest zawsze ten sam: nadzieja na spotkanie ze wspaniałą literaturą. Jako czytelniczka cenię sobie zwłaszcza niepodrabialny styl i niebanalne historie. Gdybym miała wymienić tylko jedno nazwisko, byłby to bez wahania David Foster Wallace. Nikt tak dotkliwie nie pisał o ludzkich słabościach. Nie cierpię słowa geniusz, ale za to, co napisał na temat depresji, jestem gotowa go nim nazwać. Co czytam poza tym? Szeroko pojętą klasykę, zwłaszcza XX wieku. Z wieku XIX cenię sobie Balzaca. Z wieku XVIII Niebezpieczne związki de Laclosa. Jedną z najstarszych książek, którą znam i poważam jest Dekameron Boccaccia. Staram się być też w miarę na bieżąco z polską literaturą współczesną, ale niektóre tytuły rozmyślnie sobie daruję. Ogólnie mam wrażenie, że za dużo książek się w Polsce wydaje i ciężko byłoby czytać wszystko. W końcu czas nie guma. A i od jakiegoś czasu sięgam po literaturę wydawaną przez oficynę Pauza. Dzięki niej poznałam na przykład Davida Vanna, który tak niebanalnie i dotkliwie pisze o szeroko pojętej psychicznej opresji.
Skąd to umyślne unikanie niektórych nazwisk w literaturze? Co Ci przeszkadza we współczesnej prozie polskiej?
To, że o wielu książkach zapominam pięć minut po zakończeniu lektury. Czytaj: nic z nich nie wynoszę. Wydaje mi się, że zostały napisane dla samego napisania. I przy okazji zjadają własny ogon. Wiele historii jest też dramatycznie przegadanych. Przeciętna i nudna książka na sześćset stron byłaby wspaniała, gdyby skrócić ją o połowę. Robię to w myślach. Ciacham i skracam. Byłabym bezlitosnym redaktorem. To, że moje książki oscylują w okolicy dwustu stron nie do końca jest więc dziełem przypadku. Piszę takie, jakie lubię czytać.
Co w toku pracy nad powieścią najbardziej Cię frustruje?
Najbardziej frustrująca jest niepewność. I to niepewność wszystkiego. Sprowadza się ona do pytań. Czy ta książka w ogóle ma sens? Czy to zdanie jest dobre? Czy ten wątek jest ciekawy? Czy idę we właściwym kierunku? Czy dam radę skończyć? Czy ktoś mi to wyda? Najgorsze, że człowiek jest z tymi pytaniami zupełnie sam. Przynajmniej taki, który pracuje jak ja – w samotności i odosobnieniu.
Interesuje Cię natomiast…?
A interesująco zaczyna się robić od momentu, kiedy wiem, że mam na tą swoją pisaną w pocie czoła książkę chętnego wydawcę. W tym miejscu chcę wystawić redaktorom należną im laurkę. Otóż dobry redaktor to skarb, a ja na szczęście z tylko takimi miałam do czynienia. No więc praca z redaktorami jest dla mnie najciekawsza. Są w końcu moimi pierwszymi czytelnikami. I łączy nas wspólny cel: jak najlepsza książka.
Patrząc przez pryzmat Twoich narracji można śmiało wysnuć wniosek, iż interesuje Cię psychologiczna strona kobiecej psychiki. W Do niewidzenia, do niejutra stworzyłaś bohaterkę, którą prześladuje wizja samobójczej śmierci, W Drzazgach konfrontujesz czytelnika z wizją matki niekochającej swojego dziecka, w Niskorosłej zaś kreujesz bohaterkę, która zmaga się z niskorosłością. Skąd pomysły na te postaci? Dzieło przypadku czy jednakże rozmyślna strategia?
Tak to prawda, w moich książkach najważniejsza jest psychologia głównej postaci. A skąd się biorą pomysły na bohaterów? Z życia. Ale musi być spełniony jeden podstawowy warunek: dana postać musi mnie naprawdę frapować i zastanawiać. W końcu muszę z nią potem spędzić cały rok, bo tyle czasu mniej więcej piszę swoje powieści. W każdym razie zauważyłam, że im bardziej interesująca postać dla mnie samej, tym lepiej dla książki. W tym sensie wybór postaci to moja rozmyślna strategia – wybieram taką, z którą ciekawie będzie mi się żyć przez rok pisania.
Mówisz „postać z życia”. Kreując swoje bohaterki czerpiesz garściami z jakieś konkretnej postaci z życia realnego, czy jednak modelujesz ją po swojemu?
Zaczątek czy zalążek postaci jest najczęściej „z życia”, ale oczywiście modeluję ją potem po swojemu. Dzieje się to dzięki empatii i wyobraźni, których na szczęście nigdy mi nie brakowało.
Pisząc, jak sama przyznajesz, nie masz szerszego planu na rozwinięcie historii. Niesie Cię chwila. Na ile taki brak planu jest opresyjny, a na ile pomaga w finalizacji powieści? Czy ich finał zaskakuje nawet Ciebie, czy jednak masz mniej lub bardziej mglistą jego wizję i wiesz dokąd zmierzasz?
Siadając codziennie do pisania, nie wiem tak naprawdę, co z tego wyniknie. Czuję się jakby ktoś lub coś prowadziło mnie na niewidzialnej smyczy. Efekty nie raz zaskakują mnie samą. Jedno jednak jest wiadome prawie od początku: finał. Albo raczej tak jak ty to określiłaś – jego mglista wizja. Wiem mniej więcej, dokąd zmierzam, ale wszystko to, co wydarza się po drodze, jest dla mnie zagadką.
Na ile te meandry pomiędzy otwarciem a zamknięciem powieści są zwodnicze, a na ile inspirujące?
Chyba przede wszystkim inspirujące. Tak jak powiedziałam wcześniej – uprawianie literatury to przede wszystkim wspaniała przygoda. Pisanie daje ci niesamowity przywilej bycia słuchanym i odczytywanym. Dzięki temu w jakimś sensie zyskujesz władzę nad umysłami czytelników. Bardzo to sobie cenię, bo zawsze chciałam żyć w sposób twórczy, czyli dawać od siebie światu coś co nazywam enigmatycznie wartością dodaną. Jakkolwiek górnolotnie to brzmi.
Co w takim razie zaskoczyło nawet Ciebie podczas pracy nad Niskorosłą?
Chyba to, że ta książka jest momentami taka pozytywna. Mogę wyobrazić sobie bez trudu jej dużo bardziej mroczną wersję , ale z jakichś powodów jej nie napisałam. Czuję się jakbym – jako twórca – wyszła z mroku i stanęła po stronie światła. Chciałabym kiedyś napisać książkę o szczęściu. Uważam, że to wielka sztuka.
Czy według Ciebie narracja „Niskorosłej” Gosi jest zatem próbą usprawiedliwienia zbrodni, której się dopuszcza?
Nie tyle usprawiedliwienia, co zrozumienia. Dzięki narracji poznajemy krok po kroku co doprowadziło do tragicznego finału. I zaczynamy rozumieć, że dla Gosi innej drogi być nie mogło. W czasie lektury stajemy się świadkami jej upadku. I chyba trochę współczujemy. Taką przynajmniej mam fantazję.
I z tą myślą zostawmy naszych Czytelników, zachęcając ich oczywiście do lektury Niskorosłej. Dziękuję za inspirującą rozmowę.
Ja również dziękuję.
-
Joanna Bartoń (ur. 1984): Dzieciństwo spędziła w Lubinie, a niemal całe dorosłe życie we Wrocławiu; tu studiowała filologię romańską (rzuciła) oraz psychologię (ukończyła). Zdążyła przetestować kilka ról zawodowych, ale od zawsze chciała pisać. Nakładem wydawnictwa JanKa ukazały się jej trzy powieści: Do niewidzenia, do niejutra (2015), Drzazgi (2018) oraz Niskorosła (2021).
-