Dłoń o ponadprzeciętnych umiejętnościach – „Ręka mistrza”, Stephen King

Stephen King to autor, z którym mam wielki problem. Wiem, wiem… narażam się w tej chwili na falę hejtu i lincz, w najlepszym przypadku na Wasze niedowierzanie. Nic na to nie poradzę. Tego autora z jednej strony kocham (choć to odrobinę zbyt mocne słowo), z drugiej nienawidzę. Albo inaczej. Jedne z jego powieści uwielbiam i z chęcią przeczytałabym po raz drugi (mowa tutaj przykładowo o Dallas ’63, Dolores Claiborne, Cmętarz zwieżąt), przez inne nie byłam w stanie przebrnąć (Gra Geralda), niektóre były mi obojętne (Wielki marsz) lub po prostu je „zmęczyłam”. Do tych ostatnich zaliczyć niestety mogę i muszę Rękę mistrza.

Zapytacie pewnie: „dlaczego?”. Wiele w literaturze jestem w stanie znieść. Jednego jednak nie lubię. Przegadania. W tym Król z Maine jest (niestety) bardzo dobry. No dobra, co kto lubi. Ja nie przepadam za zbytnim laniem wody, bajdurzeniem, usilnie rozwleczoną akcją. Ta, w omawianym przypadku, jest rozciągnięta do granic możliwości. I nawet nie ujmując pisarskim umiejętnościom i bujnej fantazji autora (tej mu szczerze zazdroszczę), muszę przyznać, że to jednak odrobinę za wiele jak na mój gust.

Edgar Freemantle zostaje mocno poturbowany w wypadku samochodowym. Traci rękę, staje się niestabilny psychicznie, wkrótce popada w depresję, planuje samobójstwo. Za namową psychiatry wyjeżdża na odludną, bajecznie piękną wyspę Duma Key, gdzie odkrywa na nowo swój talent – malarstwo. Z ogromnym zapałem oddaje się nowej pasji. Wirtuozerskie obrazy doczekują się poklasku postronnych obserwatorów, z czasem stają się coraz bardziej obrazowe i przerażające. Co nie dziwi w przypadku Kinga, cechują je również nadprzyrodzone moce.

I to głównie ten element fabuły, prócz wyżej wymienionego, przesadnego rozwleczenia akcji, najbardziej mnie irytował nie pozwalając jednocześnie w pełni dać się porwać tej historii. Nie jest to typ literatury, który lubię i który mogę podziwiać. O ile w przypadku Cmętarza zwieżąt jakoś go strawiłam, o tyle w tym przypadku nie byłam w stanie. Dodatkowo tempo, w jakim rozwija się ta opowieść mocno się ślimaczyło. Lektura tej pozycji wymagała więc ode mnie sporej dozy samozaparcia i chyba tylko mój wewnętrzny masochizm oraz maniera, by nie zostawiać niedoczytanych książek, pozwoliły na to, że przebrnęłam przez Rękę mistrza.

Nie chciałabym zostać źle zrozumiana. Wbrew pozorom, jest to całkiem dobra książka. Wierzę i potrafię zrozumieć, że może ona podobać się sporej rzeszy odbiorców, nie tylko zagorzałym fanom Kinga. To interesująca powieść (nie chcę pisać, że obyczajowa, ale nosi takie znamiona), z elementami horroru (przy końcu), którą ratuje solidne tło psychologiczne i niebanalne poczucie humoru. Zabawne przejęzyczenia bohatera niejednokrotnie powodowały u mnie niekontrolowany uśmiech po nosem. To, co podobało mi się szczególnie, to niekwestionowany talent autora do kreślenia niezmiernie rzeczywistych relacji międzyludzkich. W tym przypadku były to rozmowy Edgara ze swoją córką Ilse. Ujmujące. To właśnie te elementy najbardziej mnie urzekły, zmuszając jednocześnie do skończenia tej przydługiej (bo prawie 700-stronicowej) książki. Na uwagę zasługuje również misternie utkana konstrukcja powieści, która zupełnie nieoczekiwanie daje zaskakujące efekty.

Gdyby jednak wszystko miało bardziej żwawe tempo, gdyby dało się tę książkę czytać z zapartym tchem… Wtedy poczułabym to samo, co czułam przykładowo podczas lektury Dallas ’63. Było to zainteresowanie, niegasnące zniecierpliwienie, co czeka za następną stroną. Niestety w tym przypadku zabrakło mi przede wszystkim wartkości akcji. Nie umniejszając talentowi pisarza – utalentowaną rękę i głowę posiada – uważam, że jeśliby skrócić (przynajmniej początek powieści o połowę), całość nabrałaby innego, nowego i chyba bardziej interesującego wymiaru. W takiej formie, jaka została podana czytelnikowi, odczuwałam głównie znużenie i pragnienie, by w końcu tę powieść odłożyć na półkę i już nigdy móc do niej nie wracać.

Biorąc pod uwagę fakt, iż nie jestem przesadną fanką Stephena Kinga, sumaryczną ocenę niniejszego tytułu zostawiam Wam, drodzy Czytelnicy. Być może znajdziecie w tej książce to, czego szukacie – odprężenia i oderwania od rzeczywistości. Tego Wam serdecznie życzę. Mnie się ta sztuka tym razem niestety nie udała. Szkoda.

Jednym zdaniem

Mimo oryginalnego fabularnego zamysłu, książka jest odrobinę zbyt przegadana a akcja rozwija się za wolno, przez co całość wydaje się tylko i wyłącznie nużąca.

— Dominika Rygiel
Postawisz mi kawę?
1 komentarzy
1 Polubienie
Poprzedni wpis: Nie byle jaka bylejakość – „Dość kato-lipy”, ks. Jan KaczkowskiNastępny wpis: Z pierwszą wizytą u Borejków – „Szósta klepka”, Małgorzata Musierowicz

Zobacz także

Komentarze

  • Marcin

    2 kwietnia 2018 at 18:21
    Odpowiedz

    Zakochany jestem w każdej stronie życia Edgara

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

O mnie

Z wykształcenia romanistka. Z zamiłowania czytelniczka. Pełna skrajności. Z jednej strony pielęgnująca w sobie ciekawość i wrażliwość dziecka, z drugiej krytycznie patrząca na świat.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Odwiedź mnie na

Bookiecik na YouTube

Najnowsze wpisy
Kalendarz
listopad 2024
P W Ś C P S N
 123
45678910
11121314151617
18192021222324
252627282930  
Najbardziej popularne
Najczęściej komentowane
Patroni
Archiwum