Choć jest to czysto teoretyczne założenie, mam w zwyczaju unikać bestsellerów. Praktycznie jednak, często i gęsto po nie sięgam. Chociażby po to, by wiedzieć co ludzie lubią czytać i co uważają, że jest warte przeczytania. W większości przypadków odczuwam spory zawód. Bestseller okazuje się być kolejnym pustym czytadłem dla mas, niewiele wnoszącym w moje życie, zjadającym tylko i wyłącznie mój i tak już mocno okrojony wolny czas. Hola, hola! Czasem dobrze jednak być przekornym. Bywają bowiem książki, które wbrew logice łamią te zasady, które potwierdzają jedynie, że wyjątek potwierdza regułę. „Małe życie” autorstwa amerykańskiej powieściopisarki Hanyai Yanagihara’y zdaje się być taką właśnie – niezwykłością – piękną, ujmującą i bolesną w odbiorze zarazem.
Ona wiedziała, że Jude nosi swoje życie na własnej skórze, że jego biografia wyryta jest w jego ciele i jego kościach. (s. 124)
Powieść opiera się w znacznej mierze na życiu Jude’a, wziętego nowojorskiego prawnika. Jest on człowiekiem o pięknym i inspirującym wyglądzie oraz postacią enigmatyczną z charakteru. Jest kruchy emocjonalnie i w znacznej mierze nieodgadniony przez otoczenie. Pomimo wszystko jest źródłem inspiracji, człowiekiem szanowanym, cenionym, lubionym i kochanym. Ma jednak pewną wadę. Nie wierzy w nic, co mówią o nim jego przyjaciele i rodzina. Co więcej, nie wierzy w siebie, w swoje atuty. Wie, że przez wzgląd na swoje dzieciństwo i lata młodzieńcze, które go – delikatnie powiedziawszy – nie rozpieszczały, nie jest skłonny do życia w szczęściu i błogostanie, że nie jest wart miłości a spokój wewnętrzny nie idzie w parze z jego osobowością. Skąd taki surowy pogląd?
Brat Luke nauczył go znajdować w życiu przyjemność i zarazem pozbawił go wszelkiej przyjemności. (s. 481)
Odpowiedź na powyższe pytanie nie jest ani łatwa, ani przyjemna. Główny bohater jest osobą o skomplikowanej osobowości, w znacznej mierze ukształtowanej przez niełatwe dzieciństwo i lata młodzieńcze. Obok wątku głównego, który dotyczy przyjaźni wspomnianego wyżej bohaterka z początkującym aktorem Willemem, wrażliwym malarzem JB oraz niespokojnym architektem Malcolmem, to właśnie ten aspekt powieści jest jej motorem napędowym, który pozwala z zapartym tchem przebrnąć przez tę monstrualną (ponad 800-stronicową) książkę. Obie wyżej wspomniane linie fabularne wsparte zostały przez trzeci wątek. Dotyczy on Julii i Harolda – przybranych rodziców Jude’a. Całość jest rzeczą niebagatelną w odbiorze. To niebanalne, kompleksowe i rozbudowane do granic możliwości studium ludzkiej psychiki i mechanizmów nią rządzących.
Przyjaźń oznacza bycie świadkiem dręczących nieszczęść przyjaciela, długich okresów nudy i rzadkich triumfów. To przywilej bycia przy drugiej osobie w jej najtrudniejszych chwilach i świadomość, że samemu też można się przy niej czuć podle. (s. 259)
Yanagihara odkrywa karty życia swego głównego bohatera powoli, niespiesznie, niemal ślamazarnie. Nie czyni tego jednak niezdarnie. Robi to rozmyślnie, z zegarmistrzowską niemal precyzją skręcając i dokręcając kolejne fabularne trybiki, które razem tworzą spójną, dopieszczoną, kompletną składową życia Jude’a. Z aptekarską precyzją nanosi na nie ogrom skrajnych emocji. Miłość miesza się tutaj z nienawiścią, akceptacja siebie z brakiem szacunku, altruizm z egoizmem, dobro ze złem. Całość jest niebywale namacalna, realistyczna i prawdziwa. To trochę tak, jakby wyjąć żywą istotę, wyciąć kawałek jej życiorysu i włożyć między karty powieści. Po ich otwarciu czytelnik ma prawo się zachłysnąć. Wielkością, rozmachem i drobiazgowością przedstawionego przez Yanagihara’ę świata. Jego namacalnością. Autorka niezmiernie rzetelnie wykreowała rzeczywistość, w którą rzuciła swoich bohaterów. Co za tym idzie, „Małe życie” jest powieścią bolesną, wyczerpującą emocjonalnie. I choć początkowo nie zapowiadała się tak szumnie, jak została okrzyknięta przez krytyków, to po pierwszych stu stronach nabiera tempa, by w końcu wyrwać czytelnika z kapci. A jeśli nie, to zmusić do refleksji, zmiękczyć i roztkliwić. Nawet tak opornego i odpornego na wstrząsy odbiorcę jak ja.
(…) Julia zerknęła w witrynę malutkiego sklepiku jubilerskiego i weszliśmy do środka, wypełniliśmy całe wnętrze u wzięliśmy po kolei do reki kolczyki, (…). On kupił je dla Julii, która była zakłopotana i uszczęśliwiona – nigdy nie nosiła dużo biżuterii – on zaś był wyraźnie szczęśliwy, że mógł to zrobić, a mnie uszczęśliwiło, jego szczęście i szczęście Julii. (s. 797)
Przyznam szczerze, że jest to trzecia książka w moim życiu, przy której się popłakałam. Jestem czytelnikiem, który nie ma w zwyczaju roztkliwiać się nad losami książkowych bohaterów. Niełatwo mnie wzruszyć, jeszcze trudniej wywołać płacz. Ckliwa literatura zazwyczaj mnie nie rusza. Po raz pierwszy wzruszył mnie Emil Zola w swym „Germinalu”. Nad losem Katarzyny wylałam niejedną łzę. Kilkanaście lat później popłakałam się nad losem Liesel ze „Złodziejki książek”. Życie Jude’a z „Małego życia” spowodowały, że poczułam się zdruzgotana po raz trzeci. Do tego stopnia, że odczuwałam fizyczny ból i szczerze ubolewałam nad bezsensem i nieuchronnością ludzkiego życia, nad samotnością, niesprawiedliwością, jednocześnie klnąc na autorkę tekstu, że naszkicowała żywot bohatera w tak dosadny, brutalny i obrazowy sposób.
Nie byłabym sobą, gdybym do powyższej beczki miodu nie dodała łyżeczki dziegciu. Hanya Yanagihara „Małym życiem” mierzy wysoko. Bardzo wysoko. Balansuje tym na niebezpiecznej linii. Mój zachwyt nad rozmachem książki momentami mieszał się z obawą o to, czy jednak nie jest tutaj o jedną emocję za dużo, o jeden wątek za wiele. Czy zdarzenia te mogły rzeczywiście mieć miejsce, czy mogły być momentami aż tak niewiarygodne i nieprawdopodobne? Autorka oscyluje na granicy przesadnego sentymentalizmu, na granicy wytrzymałości odbiorcy, niemal zahaczając tym o kicz. Niemal. Na szczęście nie przekracza tej niebezpiecznej granicy. W ostatniej chwili robi odwrót. I Bogu dzięki.
Jeśli mam brać pod uwagę książkę jako całokształt, to, jakie emocje targały mną podczas lektury, w jaki sposób została ona napisana, to muszę stwierdzić, że jest to kawał porządnej literatury – takiej, która pokaźnie wybija się spośród morza innych książek, które zalewają rynek wydawniczy. Podczas tej lektury niejednokrotnie trzeba wstrzymywać oddech i odkładać pozycję na bok. Przy jednoczesnym zachwycie nad całością, ma się ochotę rzucać nią o ścianę. Odbiorca spina się i rozluźnia. Odczuwa zachwyt, dezorientację, konsternację przerażenie. Ta książka jest wstrętna i piękna zarazem. To tytuł, przy którym warto zatrzymać się na dłużej. Skłania do zadumy. Polecam bardzo mocno! A tymczasem lecę strząsnąć z siebie jej fabularne okruchy. Czuję się jak jej bohater – pobita.
Komentarze
Daria
Boże drogi, ta książka jest taką mieszanką bólu, smutku, przerażenia, obrzydliwości i piękna, że może się zakręcić w głowie :(
Daria
Jestem na świeżo po przeczytaniu "Małego życia". Książkę tę dostałam na święta Bożego Narodzenia, jednak ze względu na jej objętość dopiero teraz byłam w stanie poświęcić jej czas. Nie mam pojęcia, co mam o niej powiedzieć, jakich słów użyć, by oddać to, co czuję. To było... Wstrząsające. Przerażające. Smutne. Bolesne. Niekiedy nawet obrzydliwe. Ale również - w jakimś stopniu piękne. Nie łudzę się, że trafię jeszcze w życiu na książkę, która wzbudzi we mnie takie emocje, jak "Małe życie", ale mam szczerą nadzieję, że będzie mi dane czytać więcej perełek na podobnym poziomie.
Iza
Książkę dostałam w prezencie, ale z racji jej rozmiarów nie miałam czasu się jeszcze za nią zabrać. Po przeczytaniu recenzji sięgnę po nią czym prędzej, bo zapowiada się bardzo ciekawie. No i ta ocena, 10! Już nie mogę się doczekać :)