Recenzja przedpremierowa
Choć akcja Wyspy skoncentrowana została w obrębie odciętej od świata Islandii, w książce autorstwa Sigríður Hagalín Björnsdóttir nie sposób nie doszukać się próby alegoryzacji postapokaliptycznego rozpadu społeczeństwa. Postawieni w obliczu nowych, bezsprzecznie katastrofalnych warunków Islandczycy na dobrą sprawę mogliby być przedstawicielami każdego innego, odciętego od cywilizacji i łączności narodu. Wyspa to symbol osamotnienia, odosobnienia i izolacji, pogłębiona alegoria samowystarczalności i zaradności. Jeśli oceniać powieść dziennikarki w tych kategoriach, książkę określić można mianem dystopii uniwersalnej i ponadczasowej.
Prócz uniwersalności, od literatury oczekuje się jednak więcej. Łaknie się emocji, jeśli nie tych skrajnych, to chociażby ich namiastki, ponadto wyczekuje się elementu zaskoczenia i oryginalności. W przypadku Wyspy trudno o fabularny powiew świeżości. Wizja odciętej od świata zbiorowości, nie jest motywem ani nowym, ani odkrywczym. Leżące na granicy Oceanu Arktycznego i Oceanu Atlantyckiego państwo jest idealnym miejscem do przeprowadzenia literackiego eksperymentu dystopijnego, w którym to dokumentnie odcina się kraj od łączności ze światem zewnętrznym, głównie po to, by nakreślić możliwą do przewidzenia reakcję kierujących nim polityków i zamieszkujących osób. Rządowa propaganda w połączeniu ze społeczną deprawacją, w przypadku powieści Björnsdóttir nie zaskakuje, nie dziwi i co najgorsze – nie przeraża. Ocenić można ją w kategoriach naturalnej kolei rzeczy, a ta – choć powinna zatrważać – jest po prostu odbiorcy obojętna.
Zmęczenie dopada go falami, oddałby wszystko, żeby tylko zakończyć tę rozmowę, żeby tylko udawać, że nic z tego nigdy się nie wydarzyło.
Robiłem co mogłem.
Co mogłeś, to właściwie nic nie było.
Kiedy Islandia pogrąża się w komunikacyjnym chaosie, Hjalti przechodzi swój prywatny kryzys. Właśnie rozstaje się ze swoją partnerką. María, rdzenna Hiszpanka, zarzucając partnerowi brak zaangażowania w stosunku do dzieci, decyduje się na rozstanie. Załamany dziennikarz przygląda się pracom Komitetu Wykonawczego, który ma na celu przeorganizować państwo tak, by w obliczu katastrofy mogło stać się samowystarczalne. Czy bezrobotnej Maríi uda się przetrwać i ocalić dzieci, w tym czarnoskórego syna? Jak z utraconą miłością poradzi sobie Hjalti? Czy bliska współpraca z rządem w jakikolwiek sposób uderzy w jego człowieczeństwo?
Obojętność w stosunku do odbioru Wyspy wynika z faktu, iż jest to powieść nad wyraz oszczędna w słowa, minimalistyczna. Narracja skoncentrowana została wokół głównej pary bohaterów. Kreacja ich sylwetek jest fragmentaryczna, a opowiedziana z naprzemiennego punktu widzenia postaci historia nie daje pełnego obrazu fabuły. Jest to opowieść zdawkowa, lapidarna, rwana i niepełna. To zaledwie wyrwane z szerszego kontekstu apatyczne epizody z prywatnego życia Maríi i Hjaltiego, które w miarę rozwoju akcji, zahaczają o rządowe plany naprawcze oraz zarys społecznej dezintegracji. Całość wzbogacona została rozdziałami stylizowanymi na wycinki z prasy codziennej, z której skonfrontowani zostajemy z ekonomicznymi kalkulacjami, a także niedługimi rozdziałami o nazwie Głód, w których przedstawiona została codzienna, narastająca walka o przysłowiowy chleb powszedni. O ile życie Islandczyków po apokalipsie wzbudzać mogłoby jakiekolwiek żywe uczucia, o tyle natłok politycznych i ekonomicznych bilansów je przytłacza. Akcja ginie w potoku suchych wyliczeń, a zapowiadany thriller przeistacza się w oschły podręcznik do ekonomii i politologii.
Autorka nie podjęła się próby wyjaśnienia przyczyn problemów z łącznością, nie gra na emocjach, nie buduje napięcia, nie trzyma odbiorcy w ryzach. Za sprawą zwięzłego, lakonicznego stylu, dzięki połowicznie naszkicowanej fabule oraz z tytułu przesytu podręcznikowymi statystykami, ciężko jest Wyspę ocenić w kategoriach powieści sensu stricte. Debiut Björnsdóttir to dobrze rokujący szkic powieści. Ten, choć przepełniony klimatem zobojętnienia, posępności i marazmu, nie wzbudza większych emocji oraz zawodzi swą migawkowością. Jego zaletą jest uniwersalne i alegoryczne przesłanie, wadą zaś wtórność i schematyczność. Zdaje się, że to odrobinę za mało, by móc wliczyć tę pozycję w obowiązkowy kanon fantastyki postapokaliptycznej. Szkoda.
Tytuł: Wyspa
Autor: Sigríður Hagalín Björnsdóttir
Wydawnictwo: Literackie
Premiera: 15.02.2018 r.
Ilość stron: 285
Tłumaczenie: Jacek Godek
Komentarze
Monix
Dzięki Twojej recenzji nie będzie to książka mojego pierwszego wyboru.
Mayka.ok
Na razie zdecydowanie sobie odpuszczę, ale może kiedyś :)
Ania
Na pewno przeczytam
Karolina
Podobaja mi sie Twoje recenzje. Nie pierwszy raz tutaj zagladam. Podoba mi sie tutaj, na pewno będąc w Polsce odpale sobie twój blog by mądrze wybrać ksiazki ba długie dni i wieczory w UK.
Krzysztof
Bardzo ładnie napisana recenzja przystępnie informująca o zawartości książki. Co do omawianej pozycji, szkoda, że treść ginie w suchych informacjach z różnych dziedzin. Powieści wrzucając bohaterów w świat, które nagle został odmieniony potrafią być bardzo interesujące.