Kiedy dopada mnie jesienna aura, deszcz dobija się do okien, woda kapie z rynny a wiatr złowrogo szumi, jako przeciętny mól książkowy sięgam po coś przyjemnego do czytania. Bo cóż może udobruchać zziębniętą duszę, jeśli nie parę stron dobrej lektury? Jak taką rozpoznać? A chociażby po tytule. „Deszcz padający od środka najbardziej” wydaje się być wprawdzie mało pokrzepiający i dosyć wydumany, jest jednak na tyle enigmatyczny i intrygujący, że nie mogłam pozwolić, by książka ta zbyt długo przeleżała na mojej półce. Tym bardziej, że świetnie wpisała się w klimat za oknem.
Ta malutka objętościowo opowieść (niecałe 60stron druku) wyszła spod pióra debiutanta – Krzysztofa Szczycińskiego. Jak głosi okładka, jest on między innymi marzycielem i entuzjastą dźwięków natury, człowiekiem zainspirowanym życiem ulicy. I w środku takiego ulicznego życia odnajdujemy właśnie bohatera opowieści – Sorana. Ten trzydziestolatek odbywa niepokojącą podróż w głąb własnego ja. Wędrówka ta do łatwych doświadczeń nie należy. Jest bolesna a jej częścią składową są oniryczne wspomnienia z dzieciństwa i wieku dojrzewania. Oczywiste jest tutaj wszystko a zarazem nic. Pewność miesza się z niepewnością, smutek z melancholią.
Widzisz, synu, bo każdy człowiek mieszka w dwóch mieszkaniach jednocześnie. W jednym zawsze świeci słońce przez okna, ptaki śpiewają swoje ulubione utwory, widać tańczące liście drzew poruszane przez delikatny wiatr. (…) Istnieje też ten drugi dom, w którym słychać jedynie dudniące, osowiałe dźwięki niewiadomego pochodzenia, które oślepiają swoją bezsensownością. (s. 46-47)
To, co urzeka od samego początku, to stylizacja opowieści. Jest liryczna. Charakteryzuje ją zaduma i coś, co można nazwać poetyckością. Widać, że autor lubi takie nostalgiczne, smutne i niejednoznaczne klimaty. Odczuwa się wprawdzie, że dopiero stawia na tej niwie swoje pierwsze, niepewne kroki, całość jednak odbiera się zaskakująco pozytywnie. Szczyciński kluczy, szuka swojego stylu, nie zbacza jednak z obranej sobie drogi. Jest jej wierny, przez co całość jest równa i odbiera się ją – jak na debiut literacki – wyjątkowo dobrze.
Na końcu książki Warszawiak zamieszcza link do podkładu muzycznego, który stanowić ma integralną całość z prezentowaną przez siebie prozą. Przyznam się szczerze, że jako przyczajony audiofil, z zainteresowaniem jej przesłuchałam. W zestawieniu z zawartością opowiadania, w którym nie brak licznych onomatopei czy metafor, całość odbiera się niemal organoleptycznie. Trzeba przyznać autorowi jedno – wie co mu w duszy gra i wie, jak to przelać na papier. Szczyciński ma talent. Jest on jeszcze odrobinę nieokiełznany, ale jednak jest.
Minusy? Można się ich doszukać w każdej powieści. W tej (niestety) również. Główne zastrzeżenie mam do zakończenia. Jest niestety, aż głupio mi to napisać – sztampowe. Tego rodzaju zakończenia są częste, głównie u debiutujących pisarzy. Szkoda, że autor wpadł w tę właśnie pułapkę i zakończył swoją historię w taki, a nie inny sposób. Każdy inny byłby dobry, lepszy. Ten niestety jest oklepany i przewidywalny. Wielka szkoda! W książce nie brak również kilku słownych potyczek czy literówek. Podkreślić należy jednak jedno – w obliczu całokształtu są one nieznaczące.
Patrząc na odbiór globalny, muszę przyznać, że jestem pozytywnie zaskoczona. Nie spodziewałam się aż tak dobrej pozycji. „Deszcz padający od środka najbardziej” wróży Szczycińskiemu naprawdę dobrze. Mam nadzieję, że początkujący autor rozwinie swoje skrzydła. Jedno mogę mu obiecać. Po lekturze jego debiutanckiej nowelki, ja mu ich podcinać nie zamierzam. Wręcz przeciwnie – będę mu mocno kibicować i wspierać w dalszym pisaniu. Kurs obrał dobry, oby udało mu się wypłynąć na szersze wody!
Egzemplarz recenzencki.
Dziękuję Autorowi za udostępnienie mi egzemplarza swojej książki.