Stoga debiutuje książką „Las, pole, dwa sobole”. To zbiór opowiadań, który kusi głębią, dojrzałością oraz nieszablonowym spojrzeniem na życie, które przedstawione zostało przez pryzmat jego końca i początku, jako nieustający, naturalny cykl. Opowiadania te choć smutne, niepozbawione zostały nuty nadziei i optymizmu. Co więcej, wyzwalają cały wachlarz skrajnych emocji. O tym z jakich pobudek powstały i co o niej myśli sama autorka, w poniższej rozmowie.
Dominika Rygiel: Po przeczytaniu książki „Las, pole, dwa sobole” zmierzyłam się ze smutną konstatacją, mianowicie śmierć dla świata jest tylko statystyką, dla jednostki tragedią. Czy taka myśl przyświecała Pani podczas prac nad utworem?
Joanna Stoga: Obawiam się, że jest z nami jeszcze gorzej. Dotyka nas śmierć bliskich, jednak tragedie obcych już nam spowszedniały, więc nie tylko dla świata, ale również dla nas są one jedynie statystyką. W mediach nie ma dnia bez śmierci, a jednocześnie jesteśmy on niej dalej niż kiedykolwiek. Śmierć na ekranie komputera czy telewizora jest płaska i szybko daje o sobie zapomnieć. Bywa, że jest traktowana wręcz jak rozrywka. Nie mamy też rytuałów związanych ze śmiercią – znikły wraz z postępem. Wystarczy posłuchać pieśni, które niegdyś śpiewano podczas czuwania przy zmarłym, by poczuć, jak bardzo zmieniło się nasze postrzeganie.
Dziś, gdy umiera nam ktoś bliski, nie mamy czasu na rytuały. Musimy załatwić mnóstwo spraw i na kilka dni oddać się w ręce biurokracji. Urzędnicy, lekarze, pracownicy firm pogrzebowych na ogół starają się być mili i pomocni, ale cała procedura nijak nie przystaje do majestatu śmierci. Tę przeżywamy w samotności. Z drugiej strony, gdy przychodzimy na świat i gdy z niego odchodzimy, też jesteśmy sami, być może więc zawsze tacy pozostajemy wobec spraw ostatecznych.
Smutny wniosek. Trzy słowa, które sponsorują Pani opowiadania to właśnie samotność, tęsknota i smutek. Lektura książki zmusza do zatrzymania się na chwilę i spojrzenie na płynące życie przez pryzmat jego kluczowych wydarzeń, nie tyleż poprzez finał, ale i początek. Finalnie więc książka ma wydźwięk dość pozytywny, daje nadzieję. Takie właśnie według Pani jest życie?
Tak, coś w tym jest. Jako wielka miłośniczka Matki Natury, na co dzień dostrzegam naprzemienność odradzania się i umierania. Jest w tym smutek, ale też optymizm. Drzewo, które upadło ze starości, zasila sobą ekosystem przez mniej więcej tyle lat, ile żyło. Zatem stuletni dąb będzie karmić sobą inne organizmy przez kolejnych sto lat. Jednak i na tym nie koniec. Z jego nasion wyrosną nowe pokolenia drzew. Liczy się więc, byśmy w danym nam czasie wydali owoce i dołożyli swoją cegiełkę do tego niezwykłego zjawiska, jakim jest życie. Jego bieg musi trwać nadal.
Fotografowanie i pisanie to forma takich cegiełek?
Można tak powiedzieć. Pamiętam wywiad z Björk, w którym określiła tworzenie, jako dawanie innym tego, co w nas najlepsze. Myślę podobnie. Homo sapiens jest bardzo zaborczym i agresywnym gatunkiem, ale tworzenie i dzielenie się sztuką czyni nas absolutnie wyjątkowymi. Jednak obecnie twórca musi być jednocześnie sprzedawcą samego siebie, a z tym już nie tak łatwo mi funkcjonować.
Autopromocja jest trudna?
Koszmarnie 😊. To jest zupełnie inna energia, niż towarzysząca nam przy tworzeniu. Proces twórczy bywa najeżony trudnościami, ale gdy uda się przełamać chwilowy opór i chwycić wiatr w żagle, nie ma większej frajdy. Uwielbiam momenty takiego zatracenia, tak zwanego flow – mogę nie jeść i nie spać. Jeszcze trochę! – wołam do tych, którzy próbują mnie odciągnąć od pracy. Za to autopromocja kojarzy mi się z tańcem w kotle pełnym smoły. Niby się człowiek rusza, ale raczej brnie, niż pląsa. Oczywiście nie wszyscy tak to odbierają. Niektórzy potrafią nakręcić wokół siebie spiralę zainteresowania i czują się w tych działaniach, jak przysłowiowa ryba w wodzie.
Jestem wielką miłośniczką paleolitycznych malowideł naskalnych, jednak zawsze się przy nich zastanawiam, jak to się odbywało. Bo jeśli malowaniem zajmował się powiedzmy jeden człowiek z danego plemienia, to czy pozostali, doceniając jego talent i trud, polowali dla niego i dokarmiali go przy pracy? Czy był to pierwszy w historii przypadek dotowania artysty, czy on także musiał reklamować swoje żubry i prosić się o gryza przy kolacji?😊
Jeśli mowa o obrazach… W moim odczuciu utwór „Las, pole, dwa sobole” „malowany” jest obrazami, scenkami rodzajowymi, emocjami. Jest Pani fotografem, czy praca zawodowa miała znaczący wpływ na takie „kadrowe” ujęcie kluczowych aspektów życia?
Z pewnością. Fotograf musi nie tylko patrzeć, ale nade wszystko widzieć. Większość osób kojarzy mnie z fotografia botaniczną, znacznie mniej pamięta, że od lat zajmuję się dokumentowaniem wydarzeń muzycznych i teatralnych. Moim marzeniem podczas pracy jest uchwycić artystę w chwili, gdy do tego stopnia da się ponieść swojej pasji, że zapomina o całym świecie. Chcę pokazać te emocje i poprzez zdjęcie dać ludziom poczuć jego sztukę. To wymaga ogromnego skupienia i czujności. Bywa, że i ja się wtedy zapominam 😊, ale jest to fantastyczny trening. Fotografowie muszą więc mieć wyczulony zmysł obserwacji, a to ogromnie pomaga przy pisaniu. Również, gdy czytam teksty innych autorów, zdarza mi się marudzić, że czegoś nie widzę. Takie zboczenie zawodowe.
Mówi Pani o skupieniu i czujności. Ja wspomniałabym jeszcze o słowie „czułość”. By patrzeć, widzieć, a przy tym dokumentować świat, czy to fotografią, czy słowem, trzeba być nań wrażliwym. Uważa Pani, że czułość i wrażliwość to aspekty niezbędne w zawodzie fotografa i pisarza? To cechy wrodzone, a może, wraz z doświadczeniem po prostu nabyte?
Na czułość i takie rozumienie pracy twórczej zwróciła mi uwagę Olga Tokarczuk w swojej mowie noblowskiej. Uwielbiam jej książki. Chętnie do nich wracam, ale dopiero ten tekst otworzył mi oczy na aspekt czułego narratora. „Czułość jest tą najskromniejszą odmianą miłości […] Pojawia się tam, gdzie z uwagą i skupieniem zaglądamy w drugi byt, w to, co nie jest „ja”. Czułość jest spontaniczna i bezinteresowna, wykracza daleko poza empatyczne współodczuwanie. Jest raczej świadomym, choć może trochę melancholijnym, współdzieleniem losu. Czułość jest głębokim przejęciem się drugim bytem, jego kruchością, niepowtarzalnością, jego nieodpornością na cierpienie i działanie czasu” – podpisuję się pod tymi słowami całą sobą. Uważam natomiast, że jest to cecha, a może bardziej umiejętność, nad którą trzeba pracować. Zacząć od pokory, od uznania własnej ułomności. Dopiero wtedy można melancholijnie współdzielić los innych. Nie potrafię powiedzieć, czy są to aspekty niezbędne w zawodzie pisarza i fotografa. Wiem, że są niezbędne dla mnie, choć czasem myślę, że empatia jest moim błogosławieństwem, ale również przekleństwem.
Mowa noblowska Olgi Tokarczuk była wyjątkowa. Rozumiem, że proza Noblistki jest Pani bliska. Skoro jesteśmy przy inspiracjach… Jacy pisarze, twórcy i artyści wywołali na Panią znaczny wpływ? Dlaczego?
Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Mam poczucie, że zawsze kogoś ważnego dla mnie pominę. Czytam bardzo różnorodne rzeczy. Dla przykładu obecnie pochłaniam „Kowali i alchemików Mircea Eliade,” „Astrofizykę dla zabieganych” Neila deGrasse Tysona i drugi tom polecanej przez Panią skandynawskiej serii autorstwa Roya Jacobsena. Książka „Niewidzialni” tak mnie urzekła, że musiałam pobiec po drugą część. Jak Pani widzi, jest to dość zaskakująca mieszanka. Na pewno przywiązuję ogromną wagę do jakości języka. Dla przykładu już pierwszy akapit „Granicy zapomnienia” Siergieja Lebiediewa sprawił, że musiałam mieć tę książkę i byłabym gotowa ją ukraść, gdyby nie udało mi się jej kupić 😊. Napaść na kogoś, zdobyć z narażeniem życia – byle mieć! Miałam świadomość, z jak trudną tematyką przyjedzie mi się zmierzyć, ale to uroda języka była pierwszym bodźcem skłaniającym mnie do nabycia tej książki. Podobnie było z prozą Cormaca McCarthy’ego. Słowa potrafią być dla mnie pokusą podobną do dźwięków fletu szczurołapa z Hameln – pójdę za nimi wszędzie 😊. Bywam też bardzo zazdrosna o piękne zdania znalezione u innych autorów. Moje książki po przeczytaniu wyglądają jak jeże – cale są naszpikowane karteczkami, którymi zaznaczam najlepsze fragmenty. Trudno to potem komuś pożyczyć 😊. Myślę więc, że przeczytam książki ze wszystkich gatunków, jeśli będą pięknie napisane.
Która z form wyrażania swoich emocji, zatrzymywania ich jest łatwiejsza? Fotografia czy pisanie? Są porównywalne?
Na pewnym poziomie tak, ale w fotografii szybciej można uzyskać zamierzony efekt. Mówi się, je jedna fotografia może być warta więcej niż tysiąc słów i to prawda. Oczywiście zrobienie takiej fotografii wymaga talentu, wrażliwości, umiejętności obserwacji, ale też refleksu. Każdy z fotografów mógłby godzinami opowiadać o ujęciach, które mu umknęły 😊. Natomiast pisanie jest niezwykle żmudnym zajęciem. Potrzeba czasu, by wyrobić sobie warsztat. Słowa są oporne i źle dobrane nie poniosą ze sobą pożądanych treści. Odbiją się od czytelnika i tyle. Ktoś kiedyś powiedział, że to właśnie słowa są najczęstszym źródłem nieporozumień, a zatem rolą pisarza jest sprawić, by było odwrotnie, by słowa stały się idealnymi posłańcami. Pisanie wymaga więc nie tylko talentu, wrażliwości i umiejętności obserwacji, ale też benedyktyńskiej wręcz cierpliwości. Nie polecam go tym, którzy liczą na szybki efekt.
Jak długo trwały zatem prace nad książką? Analizując jej treść i odwołanie chociażby do pandemii wnioskuję, że sam proces twórczy oraz wydawniczy następowały nad wyraz szybko. Czy tak było w rzeczywistości?
Niektóre opowiadania miałam napisane wcześniej. Na przykład „Okruchy” ukazały się w nieco zmienionej formie w styczniowym numerze „Śląska”. Początkowo nie myślałam stworzeniu zbioru – traktowałam te teksty jak osobne byty. Gdy jednak poczułam, że kolejne opowiadania zazębiają się z poprzednimi i razem układa mi się to w jedną całość, prace ruszyły galopem. Oczywiście pandemia miała w tym swój udział – wszyscy się na trochę zatrzymaliśmy. Chyba również wydawnictwa, bo odpowiedź Seqoji otrzymałam nie po standardowych trzech miesiącach, a po kilku dniach.
Czy po ukończeniu książki czuła Pani satysfakcję, czy raczej pomyślała Pani, że mogłaby to zrobić inaczej i lepiej?
Nigdy nie jestem do końca zadowolona z zakończonych projektów, ale przychodzi moment, gdy czuję, że już czas przestać poprawiać. W „Labiryncie duchów” Zafóna pada zdanie, które brzmi mniej więcej tak: „Dzieł się nigdy nie kończy, trzeba tylko wiedzieć, kiedy zostawić je niedokończonymi”. Przyznam też, że gdy zamykam jakiś projekt – czy to fotograficzny, czy literacki – przestaję się nad nim zastanawiać, bo głowę mam już zajętą nowym pomysłem. To najlepszy sposób, by się nie zadręczać.
Wracając do samego utworu. Podczas lektury książki „Las, pole, dwa sobole” mimowolnie łapałam się na tym, iż utwór ten przywołuje mi na myśl inny: „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” Marcina Wichy. To powinowactwo zamierzone czy zupełnie przypadkowe?
Zupełnie przypadkowe. Moją uwagę zwróciły akurat inne książki dotykające zbliżonych tematów. Mam na myśli: „Uprawę roślin południowych metodą Miczurina” Weroniki Murek i „Bezmatek” Miry Marcinów. Po książkę „Uprawa roślin południowych metodą Miczurina” sięgnęłam ponad rok temu. Weronika Murek uczestniczyła w pracach jury konkursu literackiego, w którym brałam udział i na uroczystość rozdania nagród organizatorzy zaplanowali spotkanie autorskie. Szalenie mnie zaciekawiła ta rozmowa, a że jej debiutancką książkę miałam na liście do przeczytania, sięgnęłam po nią zaraz po powrocie. Pierwsze opowiadanie „W tył, w dół, w lewo” wywarło na mnie ogromne wrażenie. Lubię, gdy świat rzeczywisty miesza się z nierzeczywistym. Pisałam w tym stylu już wcześniej, ale brakowało mi chyba odwagi, dlatego brawura, a jednocześnie dojrzałość, z jaką pisze Weronika Murek, musiały odcisnąć na mnie swoje piętno.
Z kolei po książkę „Bezmatek” sięgnęłam pod sam koniec pracy nad opowiadaniami. Był nawet moment, gdy się zastanawiałam, czy powinnam czytać coś tak bliskiego mojej tematyce. Jak już usiadłam do czytania, pochłonęłam książkę w jeden wieczór i doszłam do podobnego wniosku, co recenzująca moje opowiadania Dorota Tukaj: w tym aspekcie nie może być mowy o wtórności. Każdy z nas postrzega stratę bliskiej osoby na swój własny niepowtarzalny sposób.
„Las, pole, dwa sobole” to tekst niesłychanie skondensowany. Mimo wszystko udało się Pani w nim zawrzeć maksimum emocji, mnóstwo wszelakich barw, tonów. Co skłoniło Panią do napisania takiej książki? Czy punktem zapalnym było jakieś konkretne wydarzenie, czy jest to po prostu efekt literackiego eksperymentu, w moim odczuciu nad wyraz udanego i dojrzałego?
Punktem wyjścia były osobiste doświadczenia, ale opowiadania nie są i nigdy nie miały być pamiętnikiem. Nie chciałam mówić o własnych emocjach, raczej przepracować je w taki sposób, by stały się czytelne dla innych. Podobnie zresztą jest z fotografią. Jeśli zdjęcie ma poruszyć oglądających, autor nie może się zamknąć w kręgu własnych doznań. Od nich oczywiście zaczyna, ale cala sztuka polega na tym, by uczynić je uniwersalnymi.
Co składa się zatem na uniwersalność tekstu czy fotografii?
Właśnie to: przekaz jest zrozumiały nie tylko dla najbliższego otoczenia twórcy, ale nawet dla ludzi reprezentujących zupełnie inne kultury. Oglądałam kiedyś film dokumentalny o pracy antropologów gdzieś bodaj na Nowej Gwinei. Zajmowali się badaniem plemienia żyjącego tam w zupełniej izolacji. Któregoś wieczoru, gdy jedni i drudzy zaczęli się popisywać przy ognisku, któryś z naukowców zaśpiewał fragment z „Wesela Figara” Mozarta. Tubylcy słuchali go z zachwytem. Muzyka przemawiała do nich mimo przepaści dzielącej obie kultury i mimo że nie było to najlepsze wykonanie, jakie słyszałam 😊. Oczywiście potrzeba geniuszu Mozarta, by się obronić w takiej sytuacji, ale na tym to mniej więcej polega. Zachwycamy się obrazami Fridy Kahlo, nawet jeśli mieszkamy po drugiej stronie globu. Nie potrzebujemy wsparcia kuratora sztuki, by odczytywać jej emocje. Na pewnych poziomach wszyscy jesteśmy podobni.
W książce pojawia się wątek pandemii. Czy aktualna sytuacja epidemiczna na świecie miała wpływ na powstanie Pani debiutu?
Jednym z moich większych zmartwień jest brak czasu na pisanie. Pandemia dała mi go więcej. Gdyby nie dwa miesiące zamknięcia w domu, praca nad książką z pewnością trwałaby dłużej, ale wolałabym tego nie powtarzać.
Grunt, to przekuć negatywne emocje w coś dobrego. Myślę, że Pani się to udało. Opowiadania są nad wyraz emocjonujące i na wielu poziomach interesujące. Czy zamierza Pani podążać pisarską drogą, czy jednak pozostanie Pani wierna fotografii?
Mam coraz więcej piszących znajomych i wszyscy zgodnie potwierdzają, że chociaż jest to żmudne i często niewdzięczne zajęcie, trudno z niego zrezygnować. Jak raz złapie się haczyk, nie sposób się od niego uwolnić. Czy chcemy, czy nie, jesteśmy skazani na pisanie 😊.
Proszę zatem łapać wiatr w żagle. Z niecierpliwością czekam na kolejny tytuł!
-
Joanna Stoga: Moją pasją i zawodem jest fotografia. Ukończyłam Europejską Akademię Fotografii w Warszawie, a od 2014r. jestem członkiem Związku Polskich Artystów Fotografików. Popularność przyniosły mi zwłaszcza serie botaniczne wykonane z użyciem sprzętu rentgenowskiego, a docenione między innymi przez The Royal Photographic Society w Londynie i The Georgia O’Keeffe Museum w Santa Fe w USA. Poza pracą artystyczną dokumentuję muzyczne i teatralne wydarzenia we Wrocławiu. Mam na koncie wiele wystaw w kraju i za granicą. Od kilku pasjonuję się również pisaniem, któremu poświęcam coraz więcej czasu, starając się doskonalić warsztat pod okiem profesjonalistów. Dotąd kilkukrotnie publikowałam opowiadania w miesięczniku „Śląsk”, a także w „Szortalu na wynos” oraz w magazynie „Biały Kruk”. W czerwcu 2019 roku zdobyłam III miejsce w XXVII Konkursie Literackim im. Marka Hłaski.
Strona fotograficzna: www.100ga.pl
-
Komentarze
aśka
Dziękuję
Karolina
dobre pytania! przez taki wywiad autorka stała mi się bliższa, mam z nią wiele współnego, a co do opowadiać to są akurat na nadchodzący czas jesieni