Żeby nie było, że nie trafiam na złe książki. Niestety, trafiam. Najczęściej są to tytuły, o których słyszy się same superlatywy typu: „koniecznie trzeba przeczytać!”, „bardzo wciągające!”, „rewelacja!”. W tego typu reklamie zabraknąć nie może oczywiście określenia „bestseller”. Coraz bardziej boję się tego typu rekomendacji. Dlaczego? Cóż, coraz częściej, takie właśnie hołubienie niektórych książek, przynajmniej w moim przypadku, bywa mierną ich rekomendacją. Owszem – jestem ich ciekawa i często, (nazbyt wręcz) gęsto po nie sięgam. Równie często niestety bywam nimi mocno rozczarowana. Co gorsza, takie rozgoryczenie kiepską lekturą ciągnie się za mną tygodniami i zapewnia niezłego czytelniczego kaca. Tak jest z Katedrą w Barcelonie autorstwa Ildefonso Falconesa właśnie.
Powieść zaczyna się niezmiernie obiecująco. Bernat Estanyol, w dniu swego ślubu, w dosyć nieprzyjemnych okolicznościach, zmuszony zostaje do skonsumowania swego małżeństwa. W wyniku seksualnego aktu, który bardzo odbiega od oczekiwań poślubionych sobie małżonków, spłodzony zostaje syn – Arnau. Po narodzinach chłopiec zostaje porwany wraz ze swoją matką i umieszczony w posiadłości zarządcy rodziny. Dziecko skazane zostaje na śmierć z głodu, z matki robi się kurtyzanę. Bernat wykrada jednak synka i ucieka. Schronienie uzyskuje w Barcelonie, gdzie przez rok musi się ukrywać by w końcu móc zostać jej pełnoprawnym obywatelem. W tym miejscu tak naprawdę rozpoczyna się a jednocześnie umiera akcja niniejszej sagi.
Do momentu emigracji Bernata do Barcelony, akcja jest niezmiernie żywa i wciągająca. Czytałam ją z zapartym tchem i wypiekami na twarzy. W chwili, gdy tak naprawdę powinna nabrać jednak tempa i rozwinąć skrzydła, coś zaczęło mi zgrzytać w fabule. A tak naprawdę nużyć. Nigdy nie ukrywałam, że lubię powieści z dobrym historycznym tłem. Tak jak Katedra w Barcelonie właśnie. Jej akcja rozgrywa się przecież w średniowiecznej Barcelonie, w czasach niespokojnych, podczas przetaczającej się przez Europę inkwizycji, kiedy to czarownice palone były na stosach, tortury nie były niczym dziwnym a dyskryminacja na tle religijnym i rasowym nikogo wybitnie nie szokowała. Była po prostu wpisana w ówczesne realia. I to, muszę to podkreślić, jest niebywałym plusem książki. Tło historyczne jest przedstawione niezmiernie obrazowo, dzięki plastycznym opisom powieść czyta się z przyspieszonym biciem serca.
Nie wiem więc dlaczego mojego serca tak do końca książka ta nie skradła i dlaczego jej odbiór był dla mnie (jeśli chodzi o całokształt), dosyć ciężkim przeżyciem. Żeby nie napisać – walką. Od dawien dawna nie miałam wszak pozycji, którą męczyłabym równie długo. I której lektura nie byłaby przyjemnością a przykrym obowiązkiem. Dlaczego? Zdecydowanie najsłabszym punktem sagi jest jednotorowość akcji. Nie sposób doszukać się tutaj retrospekcji, różnych punktów widzenia i odniesienia. Jest tylko Arnau: Arnau kocha, Arnau cierpi, Arnau buduje, Arnau zdradza, Arnau jest zdradzany. Arnau, Arnau, Arnau… Fabularna nuda, która momentami aż prosiła się o urozmaicenie, jakiś drugi, chociaż malutki wątek poboczny, taki, który pozwoliłby czytelnikowi na chwilę oddechu. Mimo, iż pozycja traktuje o ciężkich i bardzo niespokojnych czasach, dotyka niepokojów społecznych, nietolerancji, to (co być może jest paradoksem) jest miałka. Pokusiłabym się nawet o określenie, że infantylna. Mocno mnie to denerwowało. Nie będę nawet wspominać o jej zakończeniu. Ono tylko (o ile jest to możliwe w obliczu tego, co napisałam już powyżej) pogrąża jeszcze bardziej całą powieść.
Rozumiem, że tego typu książki mogą się podobać. Jedno trzeba im przyznać – są niewyszukaną formą rozrywki, która nie wymaga większego wkładu intelektualnego ze strony odbiorcy. Mnie niestety nie oczarowała. Bardzo za to rozczarowała. Być może miałam w stosunku do niej zbyt wysokie oczekiwania. Liczyłam, że autorowi uda się wznieść Katedrę w Barcelonie na wyżyny literackiej architektury. Gdzieś po drodze zawaliła się niestety jej konstrukcja. Jednego jestem jednak pewna – od dawien dawna nic tak mi się nie dłużyło jak ta książka właśnie. Po raz n-ty utwierdziła mnie jednak w przekonaniu, że reklama dźwignią handlu, blurby swoje, czytelnicy swoje, a ja i tak czuję inaczej. Cieszę się niezmiernie, że w końcu mogę niniejszy tytuł odłożyć na półkę i o nim zapomnieć. Uf!
Komentarze
Laura
I tak przeczytam :) Interesuje mnie bardzo Hiszpania a piszesz, że tło historyczne jest tu bardzo dobre :)